We wtorki mam ultra lekką i krótką pracę, dlatego postanowiłam zawitać w niej rowerem. Po pracy byłam umówiona na netkowy patronaż za Dabrówką. pogoda zapowiadała się iście wiosenna, więc nic, tylko REALIZOWAĆ PLANY :)
A tu kicha! Rano szyja odmówiła posłuszeństwa i bolała jak cholera. Na dodatek usztywniła mnie jędza! Wściekłam się, bo pokrzyżowała mi plany.
Dzień z rowerem miał być przeżyty na rowerowym głodzie. Wnerwienie potęgował jeszcze fakt, że Panzer pojechał sobie na Mazury i miał w planach kilkadziesiąt kilometrów rowerowania. A ja prawie niepełnosprawna miałam zasuwać do pracy (no i co z tego, że lajtowej?).
Postanowiłam jednak zaryzykować jazdę. Natarłam się "antybólem", owinęłam jak babcia chustą i w nadziei czekałam, że MUSI przejść.
Nie przeszło, ale pojechałam. Najpierw jak zółw powoli, z ogromną nieśmiałością i uczuciem bólu przy każdej nierówności "ścieżki rowerowej". Potem trochę odważniej, ale sztywno, jakbym połknęła kij od szczotki (dziwna postawa na kolarce :)).
Jadę pełna sztywności i powolności ścieżką do pracy swojej, a tu jakiś cham trąbi na mnie z samochodu (myślałam, że nabija się z mojej wspaniałej postawy). Olałam chama i jechałam dalej. Cham jednak nie dał za wygraną i wtelepał się na ścieżkę rowerową (była zatoczka dla samochodów. Myślę: "Zwolnię, to cham w zatoczkę się zdąży wgramolić". Jednak cham stanął centralnie na środku drogi mojej i zaczął szczerzyć do mnie zęby. Już z ryja mego ulewało mi się: "KUR*a mać" i ryj wykrzywił się w złośliwym uniesieniu, kiedy zobaczyłam oznaczenie samochodu i dotarło do mnie: "Ja tego chama znam." "Cześć jojasu, jak miło Cię widzieć" - wykrzyczałam. I szczera prawda to była, bo za tym cha*em niechamem już się odrobinę stęskniłam :)
Ustaliwszy, że chamem okazałam się ja - biorąc ludzką sympatię za najgorszą złośliwość i ciskając mentalne gromy w stronę najsympatyczniejszego (choć wrednego niemiłosiernie) człowieka na ziemi - pojechałam pracować.
Praca minęła niezauważenie. Szyi stan uległ poprawie.
Piękna pogoda była nadal. Założyłam na się super lansiarskie - różowe wdzianko Panzera (w którym wyglądałam o niebo lepiej niż on - widziałam sama i powiedziała mi Netka) pojechałam z Netką za Dąbrówkę (na patronaż -cokolwiek to znaczy).
Podczas wyjazdu okazało się, że:
- Netka nie boi się wcale tak bardzo psów jak udaje :) (nie zdążyłam tego uwiecznić, bo psy zbiegły się do mnie).
- Na kolarce jeździ się o wiele szybciej i lżej niż na góralu ;).
- Pod wiatr nie jedzie się przyjermnie :), a z wiatrem owszem tak.
- Nie wszystkie psy gryzą, ale ja i tak ich się boję (i to nie jest smieszne - Netka przerzuciła na mnie swój strach).



Mój rower wśród psów, kóre bardziej są zainteresowane sobą niż mną, ale i tak STRACHA mam.