Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:539.55 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:24:17
Średnia prędkość:22.22 km/h
Maksymalna prędkość:57.92 km/h
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:53.95 km i 2h 25m
Więcej statystyk

Na czasówkę

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · Komentarze(1)
Mojej Lost umarło koło na śmierć :) i mogę sobie zrobić z niej taczkę.
Mój Czarnuch stoi gdzieś, gdzie dodzwonić się nie mogę i nie wiem co mu dolega. Mam nadzieję, że był twardszy i z opresji wyszedł cało. W końcu młodszy i facet, i czarnuch (czyli rasa wyjątkowo zahartowana).

Na czasówkę miałam podreptać pieszo, ale z litości został mi pożyczony Przemidorkowegy full. W potach dokręciłam na miejsce pełne ścigantów, którzy chcieli, żebym dołączyła do ich grona. Jednak CZOŁG (trzeba mieć kondycję, żeby tym jeździć), którym przyjechałam nie chciał stawać w szranki z cieniasami szosowymi, więc ostałam się jeno w roli kibica. Jako kibic wydziadowałam nawet skarpetki z loterii fantowej.

Z powrotem "pomknęłam" na pięknej szosówce i kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że szosa to właśnie to, co babcie lubią najbardziej. Nawet pod wiatr lżej niż na masywnym góralu z wiatrem. Jednak szacunek do Cube'a wielki mam za to co wyczyniał w górach i każda szosówka mogła go wtedy co najwyżej cmoknąć w wasiakowe koło.

Zdecydowanie chciałabym mieć jeszcze co najmniej dwa rowery: szosówkę, która mogłaby więcej niż kochana, ale zdezelowana Lost i jakiś czołg do rozgniatania śniegu i bezpiecznych zjazdów z górki.

A dziś, najbardziej na świecie, chciałabym mieć swój rower. Oczywiśicie dziękuję za pożyczenie CACKA, ale dosiadać je będę z ogromną dozą nieśmiałości.

Lajtowo, bez kasku, ze zwichniętym stawem

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · Komentarze(2)
Miała być krótka, przyjemna przejażdżka na obiad do bratowej. Wyciągnęłam na nią przyjaciółkę, która od rowerów trzyma się z daleka, ale zaufała mi, że BĘDZIE MIŁO i wsiadła na dwa koła.

Jechałyśmy zabójczym tempem 17-18 km/h, bo Marzen chciała rozłożyć siły na 13 km trasę :D. Nie jeżdżę szybko, ale jazda z taką prędkością była niezłym ćwiczeniem na cierpliwość. Tym bardziej, że byłam spóźniona na obiad o ponad godzinę.

Obiad stygł. Marzena ścigała się ze ślimakiem (kto wolniej?). Ja podczas jazdy poprawiałam klocki hamulcowe i ... skończyła się lajtowa przejażdżka.

Potem Marzen leżała na jezdni z dziwnie wykręconą ręką i nie dała się dotknąć. Linka hamulcowa Czarnucha była za klockiem hamulcowym Lostpearl, więc musiałam jednocześnie podnosić dwa rowery, żeby nie przygniotły koleżanki i ... totalnie nie wiedziałam co robić.

Na szczęście pomogły nam przejeżdżające kobiety. Wezwały pogotowie. Usztywniły dziwnie zgiętą rękę. Zabrały (nie wiem dokąd) mojego Czarnucha, na którym jechała Marzena i pojechały. One do domu, Marzena do szpitala, a ja na zdezelowanej Lost nie na obiad, tylko na SOR. Oczywiście zanim wsiadłam na rower musiałam potraktować tylne koło kilkoma kopniakami, żeby dało się jechać.

Takim oto sposobem załatwiłam koleżance miesięczne przedłużenie urlopu (zwichnięty i nastawiony staw łokciowy wymagający rehabilitacji), a sobie uziemienie wszystkich dwóch rowerów. Lost stoi z ósemką na tylnym kole, a Czarnuch nie wiem nawet gdzie i w jakim stanie, a jutro (w niedzielę) czasówka ... Nie miałam się ścigać, ale chciałam być :(

Podsumowanie:
- Lekarka z SOR-u powiedziała, że rowerowanie to niebezpieczne zajęcie;
- Będę ostatnią oślicą, a nie tylko ostatnią w łańcuchu pokarmowym, jeśli jeszcze raz wsiądę na Lost bez kasku (a wsiądę pewnie);
- Ne powinnam więcej z Marzeną wybierać się na wycieczki, bo ponoć do 3 razy sztuka, a: raz - ciemno, bez latarki, na tatrzańskim szlaku z oddechem niedźwiedzia na plecach; dwa - na zgubionym szlaku w asyście piorunów; trzy - lajtowo na SORze.
- JA CHCĘ MOJE ROWERY !!!

Ekscytująca wycieczka do Różana :P

Środa, 17 sierpnia 2011 · Komentarze(4)
Po tygodniu włóczenia się "górskimi" ścieżkami (trudno Pieniny nazwać górami) myślałam, że rowerowanie będzie wyjątkowo przyjemne.

Nie było. Czułam zmęczenie, zniechęcenie do kręcenia po przejechaniu niespełna 40 km, a myśl o powrocie napawała mnie optymizmem prawie jak przed wizytą u dentysty sadysty. Najchętniej zostałabym na rynku w Różanie i grzała się ostatnimi podrygami słońca.

W tym jakże ekscytującym wypadzie były momenty, które sprawiły, że endorfiny przypomniały sobie, że mogą coś tam zdziałać dla polepszenia pod-męczonej rzeczywistości:
- podjazd 13% - dwa razy, na różnych rowerach (wyczyn niewielki, ale dałam radę);
- XIX - wieczny anioł-orzeł z przetrąconym skrzydłem, które niepotrzebnie zostało opatrzone;
- chłopaki z 1939 r., których nie było, a zamiast nich byli ciut starci z roku 1920, ale i tak dali łomot Niemcom (ci młodsi, bo starszym dali łomot bolszewicy), za co dostali artylerią;
- stukanie opancerzonych "pantofelków";
- zachodzące słońce, które jak to zwykle ono popisuje się kolorami na dobranoc.

... po jeździe deser i chwila magiczna, która czaruje latami, kiedy się o niej pomyśli ... albo Łomża miodowa ma właściwości endorfinotwórcze, albo ... dobrze być w domu ... po prostu :)