Mojej Lost umarło koło na śmierć :) i mogę sobie zrobić z niej taczkę. Mój Czarnuch stoi gdzieś, gdzie dodzwonić się nie mogę i nie wiem co mu dolega. Mam nadzieję, że był twardszy i z opresji wyszedł cało. W końcu młodszy i facet, i czarnuch (czyli rasa wyjątkowo zahartowana).
Na czasówkę miałam podreptać pieszo, ale z litości został mi pożyczony Przemidorkowegy full. W potach dokręciłam na miejsce pełne ścigantów, którzy chcieli, żebym dołączyła do ich grona. Jednak CZOŁG (trzeba mieć kondycję, żeby tym jeździć), którym przyjechałam nie chciał stawać w szranki z cieniasami szosowymi, więc ostałam się jeno w roli kibica. Jako kibic wydziadowałam nawet skarpetki z loterii fantowej.
Z powrotem "pomknęłam" na pięknej szosówce i kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że szosa to właśnie to, co babcie lubią najbardziej. Nawet pod wiatr lżej niż na masywnym góralu z wiatrem. Jednak szacunek do Cube'a wielki mam za to co wyczyniał w górach i każda szosówka mogła go wtedy co najwyżej cmoknąć w wasiakowe koło.
Zdecydowanie chciałabym mieć jeszcze co najmniej dwa rowery: szosówkę, która mogłaby więcej niż kochana, ale zdezelowana Lost i jakiś czołg do rozgniatania śniegu i bezpiecznych zjazdów z górki.
A dziś, najbardziej na świecie, chciałabym mieć swój rower. Oczywiśicie dziękuję za pożyczenie CACKA, ale dosiadać je będę z ogromną dozą nieśmiałości.
Miała być krótka, przyjemna przejażdżka na obiad do bratowej. Wyciągnęłam na nią przyjaciółkę, która od rowerów trzyma się z daleka, ale zaufała mi, że BĘDZIE MIŁO i wsiadła na dwa koła.
Jechałyśmy zabójczym tempem 17-18 km/h, bo Marzen chciała rozłożyć siły na 13 km trasę :D. Nie jeżdżę szybko, ale jazda z taką prędkością była niezłym ćwiczeniem na cierpliwość. Tym bardziej, że byłam spóźniona na obiad o ponad godzinę.
Obiad stygł. Marzena ścigała się ze ślimakiem (kto wolniej?). Ja podczas jazdy poprawiałam klocki hamulcowe i ... skończyła się lajtowa przejażdżka.
Potem Marzen leżała na jezdni z dziwnie wykręconą ręką i nie dała się dotknąć. Linka hamulcowa Czarnucha była za klockiem hamulcowym Lostpearl, więc musiałam jednocześnie podnosić dwa rowery, żeby nie przygniotły koleżanki i ... totalnie nie wiedziałam co robić.
Na szczęście pomogły nam przejeżdżające kobiety. Wezwały pogotowie. Usztywniły dziwnie zgiętą rękę. Zabrały (nie wiem dokąd) mojego Czarnucha, na którym jechała Marzena i pojechały. One do domu, Marzena do szpitala, a ja na zdezelowanej Lost nie na obiad, tylko na SOR. Oczywiście zanim wsiadłam na rower musiałam potraktować tylne koło kilkoma kopniakami, żeby dało się jechać.
Takim oto sposobem załatwiłam koleżance miesięczne przedłużenie urlopu (zwichnięty i nastawiony staw łokciowy wymagający rehabilitacji), a sobie uziemienie wszystkich dwóch rowerów. Lost stoi z ósemką na tylnym kole, a Czarnuch nie wiem nawet gdzie i w jakim stanie, a jutro (w niedzielę) czasówka ... Nie miałam się ścigać, ale chciałam być :(
Podsumowanie: - Lekarka z SOR-u powiedziała, że rowerowanie to niebezpieczne zajęcie; - Będę ostatnią oślicą, a nie tylko ostatnią w łańcuchu pokarmowym, jeśli jeszcze raz wsiądę na Lost bez kasku (a wsiądę pewnie); - Ne powinnam więcej z Marzeną wybierać się na wycieczki, bo ponoć do 3 razy sztuka, a: raz - ciemno, bez latarki, na tatrzańskim szlaku z oddechem niedźwiedzia na plecach; dwa - na zgubionym szlaku w asyście piorunów; trzy - lajtowo na SORze. - JA CHCĘ MOJE ROWERY !!!
Po tygodniu włóczenia się "górskimi" ścieżkami (trudno Pieniny nazwać górami) myślałam, że rowerowanie będzie wyjątkowo przyjemne.
Nie było. Czułam zmęczenie, zniechęcenie do kręcenia po przejechaniu niespełna 40 km, a myśl o powrocie napawała mnie optymizmem prawie jak przed wizytą u dentysty sadysty. Najchętniej zostałabym na rynku w Różanie i grzała się ostatnimi podrygami słońca.
W tym jakże ekscytującym wypadzie były momenty, które sprawiły, że endorfiny przypomniały sobie, że mogą coś tam zdziałać dla polepszenia pod-męczonej rzeczywistości: - podjazd 13% - dwa razy, na różnych rowerach (wyczyn niewielki, ale dałam radę); - XIX - wieczny anioł-orzeł z przetrąconym skrzydłem, które niepotrzebnie zostało opatrzone; - chłopaki z 1939 r., których nie było, a zamiast nich byli ciut starci z roku 1920, ale i tak dali łomot Niemcom (ci młodsi, bo starszym dali łomot bolszewicy), za co dostali artylerią; - stukanie opancerzonych "pantofelków"; - zachodzące słońce, które jak to zwykle ono popisuje się kolorami na dobranoc.
... po jeździe deser i chwila magiczna, która czaruje latami, kiedy się o niej pomyśli ... albo Łomża miodowa ma właściwości endorfinotwórcze, albo ... dobrze być w domu ... po prostu :)
... lasy w tamtej okolicy pamiętają czas walki. Pojechałam z siostrą, tempem żółwia, żeby stanąć na miejscu, które dziś szumi spokojem, a kiedyś płakało krwią.
Nie lubię pomników, a jeszcze bardziej patetycznych napisów i nadętych wart, którym przynajmniej raz w roku rzuca się pod nogi niewiele znaczące wieńce, ale ... może tak właśnie zatrzymuje się pamięć, kładąc w znaczących miejscach kamienie?
... może, ale ja wolę patos w innym wydaniu. Zamiast kamieni wolę czasem przymrużenie oka, o tak np.:
Komary dobrały się do każdego zakamarka mnie. Jagody, na które wybrałam się w towarzystwie siostry i bratanicy, były na przedśmiertnych podrygach i ja takoż samo podrygiwałam przy wstrętnie obrzydliwych całusach - oszołomionych nawałem MŁODEJ krwi w lesie - komarzych samic.
Tyle krwi poświęciłam tego dnia, że śmiało mogę nazwać siebie honorowym krwiodawcą, a wszystko po to, żeby zjeść kilka cieplutkich jagodzianek made by Jagoda.
... żeby z innej perspektywy popatrzeć na Wielką Niedźwiedzicę.
Wyjechałam w deszczu. Dojechałam późnym wieczorem kiedy słońce przepięknymi odcieniami ochry malowało pomiędzy chmurami swój koncert na dobranoc. Lubię takie niebo: ciemne chmury, czystość i niezliczoną ilość ciepłych barw. To taka pocztówka z dzieciństwa - dziecko uśmiechające się przez łzy - zawsze pożółkła chociaż wiecznie młoda.
W gnieździe, po rowerze przeczytałam książkę, którą należałoby przeczytać, żeby wpełznąć do grona czytaczy obeznanych. Czego oczywiście nie wiedziałam, zanim przeczytałam, bo nie wiem czy wiedząc wcześniej przeczytałabym.
Jestem nieczytaczem z Szamotuł, którzy wzrusza się historią Dzika i jego skarbu.
Co to wszystko ma wspólnego z rowerem i czemu napisałam co napisałam? Ano to, że w budowie podobnam do rowerowej szprychy: prosta i ręcznie trudnowyginanawkółeczko i oczywiście temu, bo nie ma dżemu:P
Mój Czarnuch w terenie zachowuje się nie najgorzej. Mimo dosyć cienkich opon jakoś udaje mi się pokonywać piachy. Dziś jestem dumna z przejechania dosyć długiego, piaszczystego kawałka drogi. Zawzięłam się i nie zsiadłam. Dałam radę - jak to mówi "wujcio" Octane.
Ale ... pod górki wyższe nieco - KATASTROFA! Rower kręci się w miejscu i staje dęba. Za duże i za cienkie koła, za mało agresywne opony! No cóż! Czarnuch to tylko cross, więc cudów nie będzie. Poza tym ja nie harpagan leśny, chociaż dziś całkiem nieźle sobie radziłam. Lubię jeździć po szyszkach, trawie, mchu i innych badylach, które wkręcają mi się w szprychy, a dziś wkręciły mi się prawie w oko. Gdybym szybciej jechała, byłoby cholernie nieciekawie. Jechałam jednak wolniej. Było ciekawie, chociaż trochę za wolno.
Szukaliśmy w lesie górek i zatrzymywaliśmy się chyba z 1500 razy.W sumie nie zmęczyłam się w ogóle, mimo ogólnego braku kondycji.
Jadąc ostatnio z Przemidorkiem czułam się jak ostatnia stara baba zapindalająca na mule ospałym jak stado leniwców. Dziś mułowatości nie czułam.
Wniosek:
- albo Przemidorek jest dla mnie za szybki; - albo dziś jechałam ze starszymi od siebie :D; - albo wypracowałam kondycję, nad którą nie pracowałam; - albo niesamowicie dobrze jeżdżę w terenie i powinnam startować w zawodach, żeby nie zmarnować ogromnego talentu, którym obdarzyły mnie niebiosa :D
Osobiście wariant ostatni najbardziej mi odpowiada, bo jak na siebie z boku patrzę, to widzę taki talent i zarąbistą (żeby nie było, że zajebistą, bo to wyświechtane ustami tłumu),jedyną i niepowtarzalną babkę, która nie tylko zamulać umie, ale wie co w trawie piszczy i sama się za sobą ogląda z zachwytem :D ...
... no ... jakby tu nieskromnie zakończyć ten wpis? ... no tak zakończę, a co (proszę "czytać" w wersji femine)?:
... i nie tylko SIĘ :)Pomidorki jeszcze. Świeże, soczyste, czerwone, z odrobiną czosnku, duuuuuuuużą ilością cebuli, oliwek i koniecznie podane z "rzetelną powagą" :)
Niedzielna jazda to brakującej kondycji ciąg dalszy. Znalazła się jednak druga przyczyna takiego stanu rzeczy, nie ma więc co ronić łez nad ostatnim miejscem w peletonie.
Czarnuch, który był moim zimowym kochankiem i nie wyobrażałam sobie życia bez niego, został bezczelnie zdeprecjonowany przez starą szosówkę. Nie łapię na niej formy, bo robię tyle kilometrów ile dziecko na komunijnym, ale kocham pozycję, w której ją dosiadam. Miód, malina i cud razem wzięte - to właśnie to co czuję do swojej pofrytkowej Lost. Całe szczęście, że poprzedni właściciel nie odkrył w niej perełki. Dzięki temu mogę mieć na własność ten uroczy, choć stary, rowerowy gracik :P
No ..., ale wczoraj Perła w domu stała, a Czarnuch zasuwał po piachu, błocie, korzeniach, trawie po pas i nieźle ukrytej pod tym wszystkim historii. Historii konkretnych ludzi, którzy kiedyś kochali się, kłócili, pili piwo i walcząc "za ojczyznę" zakończyli żywot w jakiejś polskiej wsi...Dziś politycy z zaprzyjaźnionych miast upamiętnili ich groby tablicą i kilkoma literami z analfabetu. Z tego samego, z którego korzystają szkolne podręczniki historii. Pokazują jakieś schematyczne mapki i wytłuszczone daty, a milczą o tym co ukryte pod ziemią, pod skórą. Milczą o sednie historii i bezczelnie dopracowują "fakty", przyczyny i skutki do opcji i koncepcji.
Nie lubię nadymanej historii, tak samo jak nadętych ludzi. Lubię historię opowiadaną przez zapaleńców. Nawet jeśli mieszają fakty z emocjami, to co? Lubię jeśli w ludziach żyje coś z tych ludzi, którzy żyli kiedyś. Nie tylko strategie,zwycięstwa i porażki wtedy się liczą, ale konkretny człowiek i jego ostatnie chwile.
To lubię i za to dziękuję. Ważne są tylko rzeczy ważne, resztę można wpakować tam gdzie słońce nie dochodzi, żeby wyszło z tym co wyjść musi ;)
"A ja jestem proszę pana na zakręcie
Choć gdybym chciała bym się urządziła
Już widzę pieska bieska stół
Wystarczy żebym była mila" - A. Osiecka
No i się urządziłam ;) - I.P.-R.